Listopadowy czas zadumy…
Zachęcamy do przeczytania wspomnień pana profesora Wojtka Kowalskiego o nauczycielkach, nauczycielach i pracownikach szkoły (Liceum Ogólnokształcące w Trzebnicy), których nie ma już wśród nas, ale pamięć o nich pozostanie na zawsze…
„Pani Profesor Maria Olejnik
Matematyka nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem. Urodziłem się humanistą i tak już zostało. Maturę pisemną z matematyki wspominam dość dramatycznie, bo kiedy nie mogłem sobie zupełnie poradzić z jednym z zadań, nagle nadleciała ściąga – wybawienie. Pamiętam, że zapisane na niej rozwiązanie było napisane w dwóch kolumnach, a ja – cały w nerwach – nie mogłem się zdecydować, czy przepisać je poziomo czy pionowo. Na szczęście intuicja mnie nie zawiodła i skończyło się na „czwórce”.
Lekcje pani Olejnik dostarczały wielu emocji. Doceniałem poczucie humoru, szczególnie gdy nas strofowała. Każde pójście do tablicy, by rozwiązywać zadanie (wobec całej klasy), było aktem wielkiej odwagi i to nie spontanicznej, a wymuszonej, bo pani profesor sama wybierała do odpowiedzi upatrzone przez siebie „ofiary”. Takiej pełnej napięcia ciszy, jak w momencie oczekiwania, kogo „spacerem do tablicy uszczęśliwi”, na żadnej chyba innej lekcji nie doświadczaliśmy. A już (przynajmniej dla mnie) pechem największym było pójście do tablicy na lekcji geometrii, kiedy para rąk (drżących ) zupełnie nie wystarczała do utrzymania w posłuszeństwie ekierki czy cyrkla. Chwile te były trudne, ale trzeba przyznać, że pani profesor starała się pomagać i potrafiła wydusić z delikwenta rozwiązania, których on sam nie przeczuwał.
A potem, gdy po wielu latach wracałem do mojej szkoły, już jako członek grona nauczycielskiego, odczuwałem wielki niepokój, jak to będzie znaleźć się „po drugiej stronie lustra”. I to właśnie Pani Profesor od matematyki zaopiekowała się mną, proponując zajęcie miejsca obok siebie w pokoju nauczycielskim (i tak na kilkanaście lat zostało). Miła i serdeczna, z dużym doświadczeniem pedagogicznym, którym chętnie się za mną dzieliła i bardzo mi w tych pierwszych tygodniach pracy z młodzieżą pomogła. Wiec Ją teraz bardzo wdzięcznie wspominam. W trzebnickim Liceum pracowała 37 lat (1957 – 1994).
Profesor Jerzy Laber
Oświata, jak to oświata – bywa ciągle obiektem reform i eksperymentów pedagogicznych. Nasz rocznik (urodzonych w 1949 r.) był ostatnim, który uczęszczał do szkół z jedenastoma klasami. Nie wiem już , czy miało to bezpośredni wpływ na organizację naszego nauczania, ale faktem jest , że nasza klasa – VIII c (czyli pierwsza licealna) została potraktowana trochę doświadczalnie, bo skierowano nas na drugą zmianę. Nie musieliśmy, co prawda gnać do szkoły na ósmą rano, ale za to lekcje kończyły się nieraz późnym wieczorem. Często, gęsto zdarzało się przy tym , że „jakimś cudem” wysiadały korki, więc trudno było wydobywać nas z „mroków niewiedzy”. Naszym pierwszym wychowawcą był młody nauczyciel Profesor Aleksander Szarecki. Był człowiekiem bardzo serdecznym i oddanym swej pracy, wielkim erudytą , szczególnie rozmiłowanym w dziejach antycznych ( był w końcu imiennikiem wielkiego króla Macedonii, zdobywcy całego niemal ówczesnego świata). Starał się więc nasz wychowawca, który uczył także łaciny i historii, przekazać nam swoje pasje. Omawialiśmy bardzo szczegółowo dzieje i kulturę starożytności. Bardzo mi się to zresztą później przydało. Ale programu pierwszej klasy przerobić nie zdążyliśmy.
Gdy więc w roku następnym, w klasie IX, na katedrze historii zasiadł nowy nauczyciel, także młody wiekiem Profesor Jerzy Laber i uświadomił nam, jakie zaległości musimy szybko opanować, sytuacja stała się bardzo poważna. W dodatku nowy belfer był człowiekiem niezwykle wymagającym. Zadawał nam olbrzymie partie materiału i konsekwentnie egzekwował wiedzę.
Rezultaty były opłakane, a dziennik lekcyjny roił się od ocen niedostatecznych. Ja już wtedy, od podstawówki, wolałem historię od innych przedmiotów (może z wyjątkiem geografii), więc starałem się sprostać profesorskim wymaganiom, choć było to trudne i pracochłonne. No i udało mi się ; gdy wreszcie „wybiła moja godzina”, nasz historyk postawił ocenę pozytywną. Potem, jak pamiętam, Profesor Laber długo nie wzywał mnie do odpowiedzi, a gdy wreszcie do tego doszło, dokładnie 4 listopada 1964 r. , po długotrwałym „boju intelektualnym” wpisał mi czwórkę (mam ten zeszyt do dzisiaj!). Była to najważniejsza ocena, jaką w całej, jedenastoletniej szkole otrzymałem. A gdy skończyłem odpowiadać, profesor nieoczekiwanie zapytał, czy chcę jeszcze coś dodać. – Tak Panie Profesorze – rzekłem bez namysłu – pójdę na historię. I słowa dotrzymałem, a ze mną poszedł mój serdeczny Przyjaciel z lat szkolnych – Stefan Nadzieja. W dalszych latach historycznej edukacji coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mój pierwszy Mistrz (nie waham się Go tak nazwać), był nauczycielem niekonwencjonalnym i nieprzeciętnym. Nauczył mnie rozumienia mechanizmów historii, ukazał piękno poznawania skomplikowanych dziejów ludzkości, szczególnie naszego kraju i narodu, uczył krytycyzmu wobec sądów i
poglądów. Imponowała mi Jego szczerość i bezpośredniość w wyrażaniu swego zdania ( żyliśmy przecież „w szczególnej” rzeczywistości). Był także otwarty na sprawy naszej, młodzieżowej kultury. Opisywałem kiedyś wcześniej, ale teraz przypomnę, słynną stonesowską lekcję historii: Profesor niezadowolony z naszego stanu wiedzy, chodzi miarowo po klasie i skanduje: – Wy wcale nie uczycie się historii. Wam tylko jedno w głowach – The Rolling Stones. Toczące się kamienie. „Satisfaction”. Gdy wiele lat potem usłyszałem po raz pierwszy „na żywo”, śpiewany przez Micka Jaggera właśnie ten utwór, to wspomniałem swego Mistrza i zapłakałem (!) łzami wielkiej wdzięczności.
Profesor Jerzy Laber pracował w naszej Szkole przez 8 lat (1964 – 1972). Potem pisał doktorat o stosunkach polsko – czechosłowackich po II wojnie światowej. Wiedzę i umiejętności historyczne miał niezwykłe, ale cóż… temat okazał się zbyt „drażliwy” i z powodów politycznych musiał swego dzieła zaprzestać . Potem, nastąpił okres długiej, śmiertelnej choroby. Pamiętam dobrze , jak żegnaliśmy Go na niewielkim, pięknie wśród wzgórz położonym cmentarzu w Jego rodzinnym Kromołowie, koło Zawiercia. Było nas wielu, śp. Zygmunt Książkiewicz przywiózł nas autobusem trzebnickiego Liceum.
Profesor Barbara Sułkowska
Była nasza wychowawczynią od klasy IX do XI, to znaczy do matury. Uczyła języka ojczystego, ale dla mnie najważniejsza była pozalekcyjna część naszej wspólnej działalności, to znaczy koło artystyczno –dramatyczne. Na lekcjach była osobą bardzo ważną (czasem aż do przesady) , ale na zajęciach kółka pozwalała nam na swobodny rozwój naszych talentów i akceptowała nawet, czasem szalone pomysły. Celem kółka było organizowanie różnorodnych akademii „ku czci”, które ubarwiały szarość uczniowskich dni.
Było bowiem wtedy zwyczajem, że na taką uroczystość cała szkolna społeczność wędrowała na ulicę Prusicką (z góry na dół) , do sali widowiskowej Trzebnickiego Ośrodka Kultury.
Przygotowaniem tych artystycznych spotkań zajmowała się stała grupa uczniów z różnych klas. Współpracowały z nami także oba istniejące wtedy zespoły big – beatowe: Jupiter Beat i Uczniacy.
Jedną z akademii, ku czci Rewolucji Październikowej (tak było…) rozpoczęliśmy od Międzynarodówki granej na… elektrycznych gitarach. Pamiętam, że z niepokojem obserwowaliśmy zza kulis reakcję siedzącego w pierwszym rzędzie grona nauczycielskiego. „Wstaną” czy „nie wstaną” – to było pytanie. Na szczęście wstali.
Do największych osiągnięć naszego kółka dramatycznego należało wystawienie znanej sztuki teatralnej – „Niemców” Leona Kruczkowskiego. Autorem adaptacji i reżyserem był Stefek Nadzieja. On także grał postać profesora Sonnenbrucha. Oprócz niego wspaniałymi odtwórcami spektaklu byli m.in.: Danka Wildner, Basia Hola, Włodek Staniewski.
Mieliśmy także nieco lżejszy repertuar , satyryczne wiersze i skecze , m. in. Boya oraz Gozdawy i Stępnia. Mocno w pamięci utkwiła mi scenka zatytułowana „ Wio Baśka” (to imię konia), której brawurowe wykonanie bardzo przypadło do gustu naszej Pani Profesor. Na zajęciach artystycznych była Osobą pełną optymizmu, potrafiła nas mobilizować i zachęcać; podpowiadać, a nie narzucać właściwe rozwiązania, wytwarzać twórczą atmosferę.
Wspomnę jeszcze o słynnej akademii na Dzień Nauczyciela. Zaangażowaliśmy do niej oba nasze zespoły muzyczne, które nie żałowały gitarowych strun i wzmacniaczy. Zaplanowany na godzinę program okazał się za krótki, bo muzycy chcieli Kochanym Belfrom zaprezentować cały swój repertuar. Stąd konferansjer imprezy kilkakrotnie anonsował coraz nowe utwory w większości bardzo dynamiczne. Właśnie miałem zapowiedzieć piękną, liryczną „Melodiędla Barbary”, kiedy nasza Opiekunka wstała z miejsca i głośno krzyknęła : – Wojtek, kończ, bo my już nie możemy!
Tak, to były barwne, piękne i niezapomniane chwile..
Pani Profesor Barbara Sułkowska pracowała w naszej Szkole przez ponad 30 lat (1965 – 1996).
Profesor Stefan Świerkowski
Był Nauczycielem od innych odmiennym, najbliżej chyba było mu do Profesora Labera. Mocno akcentował zawsze swą indywidualną, bezkompromisową postawę wobec świata, w którym żyć nam przyszło. Uczył nas języka obcego, dla wielu z nas wręcz narzuconego, ale na Jego lekcjach był to język Puszkina, Gogola, Lermontowa, a nie przywódców Kraju Rad. Dlatego Profesor znalazł trwałe miejsce w pamięci swoich uczniów. Pracę rozpoczął jako jeden z „młodych gniewnych” w 1963 roku (dla nas VIII klasa). Po jednej z pierwszych lekcji zdobył przydomek Putiowka ( bardzo nam się spodobał ten wyraz z jednej z czytanek, oznaczający po polsku „skierowanie”). W tym samym podręczniku było także wiersz (stichotwarenie), zaczynający się od słów: Kagda w koncertnom biełom zalie Japoniec Mozarta igrał, który idealnie pasował do melodii Międzynarodówki (powracająca melodia!) i dlatego stał się prawdziwym przebojem szkolnego korytarza.
Profesor mówił pięknym ruskim językiem, dźwięcznym i melodyjnym. My też się staraliśmy, choć przeszkadzało płochoje udarenie (kiepski akcent). Kazał nam uczyć się życiorysów rosyjskich pisarzy i dlatego pamiętać będę na zawsze, że Aleksandr Siergiejewicz Puszkin pogib na duelie (zginał w pojedynku). Wielu wierszy uczyliśmy się na izust (na pamięć) i raz, gdy męczyłem się nad pięknym tekstem Lermontowa o samotnej sośnie, która rośnie na siewierie dikom i równie samotnej palmie – w tom kraje gdie sonca waschod , nagle przyszła do mnie melodia i nauczyłem się wiersza śpiewająco. Co ciekawe, ta melodia pozostała we mnie do dzisiaj. No i jeszcze jeden pamiętny przykład, tym razem z gogolowego „Rewizora” . Jest tam obraz nauczyciela historii, który uczył z taką ekspresją, że wykładając o podbojach Aleksandra Wielkiego… łamał krzesła. I komentarz autora Aleksandr Makiedonskij wielikij cziełowiek, no zacziem stulia(krzesła) łamać. Ten motyw wracał, gdy sam zacząłem się parać belferskim rzemiosłem.
Dzięki talentom pedagogicznym Profesora rozumiem o czym śpiewa Bułat Okudżawa, czy Żanna Biczewska ,a kiedy przyjeżdżali do Trzebnicy rosyjscy pianiści – wykonawcy Wieczorów Lisztowskim mogłem im (bez pomocy tłumacza) pokazywać piękno naszego miasteczka i okolic.
Profesor Stefan pracował w trzebnickim Liceum przez 7 lat. Do końca życia pozostał Człowiekiem swobodnym i niezależnym.
Warto dodać, że w tych samych latach matematyki uczyła w LO Jego Żona Zofia, a rodzinne tradycje przejęli Córka Magdalena i niedawno zmarły Syn Igor.
Profesor Bronisław Łabinowicz
Pan Profesor Bronek przepracował w Liceum Ogólnokształcącym w Trzebnicy całe 40 lat (1957 – 1997). Z wykształcenia był polonistą, ale „nieprawomyślne poglądy” sprawiły, że odsunięto go od nauczania języka ojczystego i dlatego stał się głównym(i jedynym) specjalistą od przysposobienia obronnego.
Moje spotkanie z Profesorem nastąpiło już w V klasie szkoły podstawowej, kiedy miał z nami zajęcia wychowania fizycznego. Gdy rozmawialiśmy o tym wiele lat później okazało się, że tylko raz w swej pedagogicznej karierze przyszło mu uczyć tego przedmiotu. Ja już wtedy (zostało to do dzisiaj) byłem wielkim fanem lekkiej atletyki i zawdzięczam Profesorowi rzecz, może drobną, ale dla mnie bardzo istotną. Nauczył mnie mianowicie startu niskiego do biegów sprinterskich. A bieganie stało się potem moją wielką pasją, poczynając od szkolnych zawodów Czwórboju Lekkoatletycznego, przez trzebnickie Biegi Sylwestrowe i Leśne Przedbiegi, po Parkruny na poznańskiej Cytadeli. Dzisiaj zresztą sam uczę swą Wnuczkę, jak należy startować do biegu na 60 – metrowej bieżni.
Profesor, jak mogłem się przekonać nie tylko w szkole, był człowiekiem o gruntownej wiedzy humanistycznej. Bardzo lubił opowiadać i często na jego lekcjach słuchaliśmy, z wielkim zainteresowaniem, gawęd o burzliwych, wojennych kolejach jego życia. Ale był także chętnym słuchaczem i partnerem do głębokiej dyskusji na wszelakie tematy. O tym dowiedziałem się, gdy stał się moim starszym kolegą w pokoju nauczycielskim. Trochę żałuję, że okazji do tych spotkań było tak mało, bo wtedy także wiele można się było od Niego nauczyć. Umiał dostrzegać i oceniać wiele nieoczywistych spraw i aspektów naszego życia.
Pamiętam, jak po tragicznej śmierci Profesora, zebraliśmy się w parafialnej salce , by przy pomocy pięknej muzyki i poezji złożyć hołd Jemu i zmarłej tak wcześnie nauczycielce chemii Profesor Beacie Lechowskiej.”